Na Dolnym Śląsku mamy do czynienia z procesem regermanizacji życia codziennego – bije na alarm minister Ludwik Dorn w wywiadzie dla „Dziennika”, nomem omen, gazety wydawanej przez niemiecki koncern prasowy. O co się rozchodzi czujnemu ministrowi?
W tym sensie, że klient polski traktowany jest gorzej niż niemiecki. „Pan poczeka, pana nie obsłużę, bo zaraz przyjedzie wycieczka z Niemiec i dopiero będzie pana kolej” – to autentyczne zdanie usłyszane przez jednego z moich wiceministrów w sklepie z bursztynami /…/
To jest element dezintegracji narodowej. Wiem, oskarżą mnie o nacjonalistycznego fioła, ale jak nie widzą obok napisu „zimmer frei” „pokoje do wynajęcia”, to muszę się martwić.
Zmartwienie ministra musi być w istocie bezbrzeżne. Przecież wszędzie, nie tylko na zachodnich rubieżach, trwa totalna depolonizacja. Kelnerzy w każdej knajpie, każdej restuaracji, od Odry po Bug, wzdłuż i wszerz Polski strzygą uszami na każde „hello”, „bitte”, „please”. Gdzie nie spojrzeć rosną markety zamiast sklepów, ubywa konferencji prasowych przybywa briefingów, może nawet – o zgrozo – także w resorcie wyczulonego na dezintegrację narodową Ludwika Dorna.
Pan minister musi cierpieć niewyobrażalne katusze, studiując raporty o turystyce. Ruch na granicach wzrasta, no i same granice – siłą rzeczy – stają się umowne, dorzućmy jeszcze perspektywę zastąpienia złotówki euro. Strach, zgroza, mobilizacja.
Moje współczucie dla ministra jest bezgraniczne, bo chociaż działacze PiS bezwarunkowo akceptują jego błyskotliwe diagnozy, a pokłady patriotyzmu Dorn ma niewyczerpane, to wątpię, by zdołał dać odpór wynaradawiającej nas nawałnicy.
Ot, choćby obecnie, z niebywałym rozmachem promowana książka, nie dość, że ogołocona z polskich akcentów ( ledwie jeden: nazwisko autora, Marka Krajewskiego), to jeszcze opatrzona prowokacyjnym tytułem „Festung Breslau”.
Rzecz to kryminalna, traktująca o zepsutym i cynicznym komisarzu Eberhardzie Mocku (za Dorna ów zdegenerowany osobnik nie zagrzałby w policji długo miejsca). Powieść naszpikowana niemieckim słownictwem, mocno sentymentem za dawnym Breslau podszyta, osadzona w realiach dobijanego radzieckim bagnetem faszyzmu.
Na obwolucie książki widnieje hasło promujące Wrocław. By nie pozostawić wątpliwości, co do jakże kontrowersyjnych intencji autora dodam, że na imprezie promującej kryminał strumieniami lał się alkohol serwowany przez dziewczęta ze swastykami na ramieniach. O czym bez zażenowania donosi wrocławski dodatek Gazety Wyborczej.
Panie ministrze, toż to V kolumna!
Pan minister musi cierpieć niewyobrażalne katusze, studiując raporty o turystyce. Ruch na granicach wzrasta, no i same granice – siłą rzeczy – stają się umowne, dorzućmy jeszcze perspektywę zastąpienia złotówki euro. Strach, zgroza, mobilizacja.
Moje współczucie dla ministra jest bezgraniczne, bo chociaż działacze PiS bezwarunkowo akceptują jego błyskotliwe diagnozy, a pokłady patriotyzmu Dorn ma niewyczerpane, to wątpię, by zdołał dać odpór wynaradawiającej nas nawałnicy.
Ot, choćby obecnie, z niebywałym rozmachem promowana książka, nie dość, że ogołocona z polskich akcentów ( ledwie jeden: nazwisko autora, Marka Krajewskiego), to jeszcze opatrzona prowokacyjnym tytułem „Festung Breslau”.
Rzecz to kryminalna, traktująca o zepsutym i cynicznym komisarzu Eberhardzie Mocku (za Dorna ów zdegenerowany osobnik nie zagrzałby w policji długo miejsca). Powieść naszpikowana niemieckim słownictwem, mocno sentymentem za dawnym Breslau podszyta, osadzona w realiach dobijanego radzieckim bagnetem faszyzmu.
Na obwolucie książki widnieje hasło promujące Wrocław. By nie pozostawić wątpliwości, co do jakże kontrowersyjnych intencji autora dodam, że na imprezie promującej kryminał strumieniami lał się alkohol serwowany przez dziewczęta ze swastykami na ramieniach. O czym bez zażenowania donosi wrocławski dodatek Gazety Wyborczej.
Panie ministrze, toż to V kolumna!