Żar lejący się z nieba, piaszczysto-kamieniste plaże, do których wiodą ze wzgórz wariacko kręte drogi opanowane przez wariacko brawurowych kierowców i morska toń tak lazurowa, że nie odda tego żaden photoshop.
To ckliwe, nie sposób zaprzeczyć, widoki zapamiętane z wyprawy po Czarnogórze.
Zapamiętam też zatłoczone, noc w noc – tętniące rosyjskim gwarem i disco – ulice Budwy, kurortu, który rozrasta się dziko i przeobraża w raczej ponury i niewątpliwie wielki kompleks hotelowy; zresztą ku zadowoleniu mieszkańców i łowiących atrakcje turystów.
Śmieci i kicz mało komu przeszkadzają.
Obowiązkowe uciechy wysmarzonych w słońcu i wytaplanych w wodzie wakacjowiczów to spacer zatłoczonym bulwarem i wizyta w Starym Gradzie, zaadaptowanym w butikowe el dorado dla nowobogackich Rosjan.
W Budwie raczej nie uświadczysz specjałów tradycyjnej czarnogórskiej kuchni; jest pożerana przez panoszące się fast foody, niepodzielnie w każdej karcie dań króluje pizza. Wszędzie, na szczęście, nawet w najpodlejszej knajpie, serwują piekielnie dobre espresso, ledwie za euro.
Czarnogórskich kontastów jest mrowie. Ot, pomalowane w odważne czerwienie i morskie błękity liche kamienno-drewniane domki, prowadzące ku ruinom zmasakrowanego trzęsieniem ziemi w 1979 roku starego Baru.
Do ruin docierają nieliczni turyści. Jest bliżej Albanii, widać minarety i zamiast disco łatwiej o mezuinów. Chłopak z knajpy, w której szukaliśmy chłodu raczy nas ziołową herbatę i jest tak przejęty, iż trzęsą mu się ręce. Podaje polskie menu, powieloną na ksero kartkę zapisaną pewnikiem przez polskiego turystę-poliglotę.
Miejscowy bywalec pyta, czy w wszystko „jest ok”, jak nam się podoba. Inny, sprzedawca pamiątek, chwali się znajomością polskich sportowców i raczy wyliczanką „orłów Górskiego”. Nie mogłem u niego nic nie kupić.
Miejscowy bywalec pyta, czy w wszystko „jest ok”, jak nam się podoba. Inny, sprzedawca pamiątek, chwali się znajomością polskich sportowców i raczy wyliczanką „orłów Górskiego”. Nie mogłem u niego nic nie kupić.
Czarnogóra to kontrasty, jakich w Chorwacji, której hotelarze, zbiją kokosy niczym rosyjskie koncerny naftowe, raczej się nie uświadczy.
Wracając bite dziewięć godzin skalistym wybrzeżem z czarnogórskiej Budwy do chorwackiego Splitu, gdzie mieliśmy nadzieję złapać polski autobus, nie mogliśmy się nadziwić, jak bajeczne dla oka jest adriatyckie wybrzeże dawnej Jugosławi i że natura nie miała intencji, w przeciwieństwie do ludzi, brutalnie pociąć go granicami.