Pocieszne miejsce: góra sześć na dziewięć albo nieco więcej metrów. Wytarty dywan na podłodze, na ścianach landszafty, drewniany krzyż nad przejściem do kolejnej już maciupkiej sali, lustro (pod nim zazwyczaj stoi perkusja), stare lampy i klamoty z pchlego targu lub babuniej kolekcji.
W sumie klimat w sam raz na popijawę z ferajną, byle nie za liczną, bo nie ma gdzie usiąść. Do licha, jak w tej zagraconej kawalerce odbywają się koncerty i to hard-core’owych kapel? Ale brak przestrzeni ma swoje zalety, choć ciężkawo od dymu i czasem niemożebnie głośno. Niektórzy to lubią….
Na koncercie Tribute to Nothing był istny szał. Paru Angoli w czarnych t-shirtach z amokalnym uporem wiło się i rzucało na tych paru metrach przez prawie godzinę, Publika z podziwem patrzyła na ich wyczyny. Już po paru chwytliwych akordach ruszyła koncertowa rozpierducha. Finał: kolesie – z wokalistą włącznie – pływający ponad gęsto zbitym tłumem jak na mtv. Z niebagatelną różnicą: zero wyreżyserowanej zgrywy, statystów i kamer.
To był mój drugi wypad do Saloniku. Poprzednio skusiły mnie Kości niezasłużenie pomijane i niedoceniane. Bo i muzyka przednia, i chłopaki sympatyczne… Tyle samo frajdy, jakiś czas temu, sprawił mi szczeciński Kristen (czy mają swoje www?). Muzycznie ten klub to prawdziwy salon, choć cholera, dlaczego tak ciasno?