Przez cała sobotę miałem w uszach buckley’owskie „hallelujah”. Muzyczny leitmotiv w momentach zadumy uparcie kierował myśli w stronę amerykańskiego artysty. Uwielbiam jego muzykę za żarliwość, autentyczność, pasję. Ale zdarza się, że słuchając tych ballad dopada mnie metafizyczny lęk… Liryzm Buckley’a znalazł bowiem dopełnienie w absurdalnej śmierci w odmętach rzeki, w której artysta kąpał się pewnego majowego dnia w przerwie sesji nagraniowej. Śmierć głucha i tak samo obojętna, jak przed laty, gdy nieoczekiwanie zakpiła z jego ojca, Tima, równie utalentowanego songwritera.
Tragiczny finał i legenda towarzysząca Buckley’owi już za życia, bynajmiej nie czynią z niego kolejnej pretensjonalnej ikony rocka, których, ludzie – w wyjałowionych duchowo czasach – są tak bardzo spragnieni. Jeff miał niesamowity głos – istny dar boży – ale przecież zbędny, gdyby on sam nie miał płomienia w sercu. Brzmi patetycznie, lecz wsłuchajcie się uważnie w „Grace” i inne albumy Buckley’a, a nie dopatrzycie się w tych słowach przesady.
Te melodie, nastrój i energia zdają się wprost odsyłać do innych tajemnych sfer. Niewyczerpne źródło inspiracji. Z napięciem czekam na debiutancki alum wałbrzyskiego Freak of Nature. Arek King ma tak niebywale buckley’owski temperament.
Chciałbym też zobaczyć miejsca tak ważne dla Jeffa Buckley’a. Np. nowojorski Sin-é. Mam nadzieję, że w końcu, kiedyś u nas pojawi się filmowy dokument o artyście, pokazywany od miesięcy w kinach za Oceanem.
*****
Zmęczony wracałem do domu pod prąd roześmianych ludzi, zmierzających – jak co weekend- tę samą trasą do knajpek w poszukiwaniu bezstroskiego ubawu. W głowie miałem tylko dźwięk gitary i śpiew Buckley’a; fragmenty melodii, jakieś odrealnione. Ja sam byłem też gdzieś indziej.