Znów wolta na redakcyjnym stołku. Każdy kolejny red-nacz. rutynowo powołuje się na tradycję tytułu, wyrafinowanie i styl, którymi tygodnik ma emanować. I przejmując – po kolejnym spadku sprzedaży – władzę nad pismem odcina się od poprzedników siekierą, pokazując wała dotychczasowym czytelnikom.
To przypadek, chyba w ogóle jedyny w historii prasy, gdy co pewien czas gazeta przechodzi drastyczną metamorfozę, równie karkołomną jak np. przekształcenie „Nie” w tytuł pokrewny „Tygodnikowi Powszechnemu”.
Nowa generacja, dziś raczej z przypadku sięgająca po dawny krakowski tygodnik, nie ma bladego pojęcia, na czym zasadzała się jego wyjątkowość. Nie obchodzi jej, bo i po co, że w czasach peerelowskiej i wczesnokapitalistycznej siermięgi jego lektura była istotna dla intelektualnej higieny środowiska ludzi aspirujących do niezależności i „mentalnej” elegancji. Czasy to odległe, acz ciągle się o nich prawi. Jednak żaden kolejny szef „Przekroju” (a mnogość ich była) nie potrafił tej gadki o unikalności przełożyć (alchemicznie) w konkret. Mieliśmy za to do czynienia z maglowaniem mitu sprzed kilku dekad, które przypomina bajdurzenie o jednorożcu.
Dziś „Przekrój”, na tle innych gazet wyróżnia Marek Raczkowski i stylowość, z jaką od lat nie wychodzi z kryzysowych turbulencji. Ciągle reanimowany staje się prasowym kuriozum.
Wykupujesz prenumeratę pisma o nastawieniu inteligenckim, potem arcy-lewicowym, a tu nagle, wraz ze zmianą frontu, dostajesz do rąk magazyn z peanami na cześć nowej generacji tosterów. Zamiast rozwagi i przekrojowego traktowania świata, ciągle mamy niezamierzoną satyrę. Przy okazji robi się w konia czytelników, a przecież od nich się zaczyna i na nich kończy prowadzenie gazety. Jeśli czytelników nie ma, ubywa też sensu targać to prasowe truchło.
Wykupujesz prenumeratę pisma o nastawieniu inteligenckim, potem arcy-lewicowym, a tu nagle, wraz ze zmianą frontu, dostajesz do rąk magazyn z peanami na cześć nowej generacji tosterów. Zamiast rozwagi i przekrojowego traktowania świata, ciągle mamy niezamierzoną satyrę. Przy okazji robi się w konia czytelników, a przecież od nich się zaczyna i na nich kończy prowadzenie gazety. Jeśli czytelników nie ma, ubywa też sensu targać to prasowe truchło.