MAMO KOCHANA, NIGDY WIĘCEJ
Zwalił się na podłogę i zaraz oprzytomniał. Nagły ból eksplodował pod czaszką niczym sztuczne ognie. Przekręciwszy ciało, uwolnił przygniecioną rękę i wziął głęboki oddech, jak niedoszły topielec wyrzucony na brzeg. Czerń, przez nagły błysk, przeszła w mglistą szarość, która powoli nabierała ostrości. Chwilę lustrował otoczenie. Dywan, na nim wazon z kwiatami, fotele, mahoniowe biurko, gdańska szafa, kryształowy żyrandol wiszący nad głową. Nawet z tej perspektywy nie miał wątpliwości, że to jego gabinet. Czuł gorycz w ustach i napierające mdłości. Bezdyskusyjnie, miał kaca. – Jezu, mamo kochana, nigdy więcej – wymamrotał. Zwykł tak mówić, błagać i przepraszać w każdej podobnej sytuacji. A była ich mnogość.
Rzekł tak raz do matki, która czekała na niego w drzwiach, kiedy trzydzieści lat temu wracał do domu z nastoletniej prywatki. Chybocząc się, ze spuszczoną głową, wypowiedziawszy przeprośne słowa zwymiotował wprost pod matczyne nogi. Do dziś pamięta jej zdziwienie, smutek i troskę z jaką pomogła mu dowlec się do łóżka, a potem kurowała, zmieniając okłady na czole i podając rosół.
Jezu, mamo kochana, nigdy więcej – mówił, przepraszał i błagał swoje poprzednie żony i wszystkie kochanki. Mieszały mu się twarze, słowa natomiast dobrze pamiętał. Razu pewnego wypowiedział modlitewną frazę osuwając się w ramiona swojej drugiej żony. Cofnęła się, a on padł bezwładnie, mierząc w pustkę ustami ułożonymi w pocałunek. Potem pełzł w jej kierunku i próbował łapać za stopy. Odsuwała się w milczeniu, aż zniknęła w ciemnym pokoju. Przekręciła klucz. Rano obudził się w pustym, głuchym mieszkaniu. Szukał kobiety przez kolejne kilka dni, spanikowany. Wydzwaniał do znajomych po kilka razy, mając nadzieję, że ona w roztargnieniu podniesie słuchawkę. Wróciła po paru miesiącach. Czekał na nią z kwiatami, zapewniając żarliwie: nigdy więcej. Na wszelki wypadek ukrył przed nią klucz do pokoju.
Teraz w gabinecie był sam. Usiadł na sofie gładząc włosy. Poklepał policzki, dłońmi przejechał po klatce piersiowej, brzuchu i udach. Sprawdzał, czy na pewno był w jednym kawałku. Miał na sobie białą koszulę z plamami czerwonego wina, garniturowe spodnie bez paska i jedną skarpetkę. Siedział tak przez chwilę nieruchomo. Przez okno przebijała się jaskrawość i dźgała w oczy. Na zewnątrz łomotała ulica. Podniósł się i zasunął kotary. Musiał się napić, więc chwycił dzbanek z wodą, stojący na stole pośród pustych butelek, kieliszków, rozrzuconych owoców, roztopionych czekoladek. Apaszką przerzucona przez fotel przetarł spoconą twarz. Pachniała intensywnie damskimi perfumami. Znów poczuł falę mdłości.
Zawsze było podobnie. Nie wiadomo, w którym momencie wpadał w czarną dziurę, z której wyprowadzał go na powierzchnię ktoś niewidzialny, powoli naciskający kciukami gałki oczne i uciskający trzewia. Brakowało, by ten ktoś wrzeszczał do ucha: zdychaj. Coraz mniej miał sił żeby się bronić.
Mamo kochana, Jezu, nigdy więcej. Słowa układały się w buzujący pod skroniami neon. Rzucił się pędem ku łazience i zwymiotował do muszli. Jezu, matko kochana, nigdy więcej, uderzało stroboskopowym rytmem. Zrzucił ubranie i odkręcił prysznic. Strumień lodowatej wody uderzyły w ciało, aż zawył. Chwilę to trwało nim do jęków i syku rur, dołączyło uporczywe, coraz mocniejsze stukanie w drzwi.
– Panie prezydencie, panie prezydencie. Wszystko w porządku? – Młodzieńczy dyszkant wznosił się i opadał, sugerując narastającą panikę.
– Spokojnie. Załatw mi coś na ból głowy. Migiem. – Jemu, od dreszczy, łamał się głos, ale próbował brzmieć dziarsko.
Do podwładnych zwykł się zwracać bezpośrednio. Pielęgnował żołnierski sznyt i to przynosiło efekty. Jego ulubione powiedzenie brzmiało: precyzyjnie, skutecznie, a jak trzeba, to napierdalać. Rozkaz. Brzytwa, która miała ciąć, haratać ospałych, marudnych i niezdecydowanych. Tymi słowami ogłaszał zakończenie narad, energicznie podnosząc się z fotela. Współpracownicy brali pod pachę dokumenty, wymieniali uściski dłoni i rozchodzili się bez słowa. Ostatnim razem nie podziałało, ale jak mogło, gdyż sam przestał w to wierzyć. Wiceprezydenci, dyrektorzy, asystenci wychodzili z gabinetu szepcząc między sobą. Nie wstawał dłuższą chwilę tępo patrząc w okno. Oni dowcipkowali. Nigdy nie czuł się bardziej bezradny.
Teraz stał na środku gabinetu owinięty w kąpielowy ręcznik. Na dywanie rosła plama. Dotarło do niego, że pomieszczenie jest ogołocone z rzeczy, które przez te lata urzędowania zgromadził, które przyniósł domu, i które dostał prezencie. Na ścianach brakowało obrazów i fotografii. Poznikały dyplomy, pamiątki z zagranicznych wojaży, kongresów i delegacji. Ziejąca pustką, otwarta na oścież, szafa. Wielkie biurko lśniące jak katafalk. W kącie stały kartony, których pracownicy nie zdążyli wynieść.
Wyobraził sobie, że właśnie teraz ktoś robi mu zdjęcie i umieszcza na pierwszej stronie gazety. Chciało mu się płakać i bolało go wszystko, co może boleć od środka i promieniować. To nie on, to cały gabinet miał kaca.
Tyle wieczorów spędzał nad papierami, tracąc poczucie upływającego czasu. Zdarzało mu się w biurze nocować. Bywało, że sekretarka wracała pod wieczór dopytują, czy czegoś mu nie brakuje. Przygląda mu się z uśmiechem, potem masowała mu plecy, a gdy prostował się zrelaksowany, ściągała mu okulary i siadała na kolanach. Była wyrozumiała, delikatna.
Przez uchylone drzwi łypało na niego czyjeś oko.
– Nie stój jak ciele. Właź! – powiedział tubalnie, bo wiedział, że ma tak zabrzmieć. Dopóki głos ostatecznie nie zamiera w gardle, nie wszystko stracone. – Co tam?
– Przyniosłem panu leki i garderobę. – Młodzieniec postawił na biurku szklankę wody i opakowanie tabletek. Do gabinetu wciągnął za sobą stojak z garniturem i koszulą.
– Wszystko świeże, wyprasowane – dodał.
– Jak było? – Prezydent wyłuskał dwie tabletki, łyknął i zaczął się ubierać nie zwracając uwagi na obecność asystenta.
– Bankiet był całkiem udany. Jak przewidzieliśmy, nie było kłopotów z powrotnymi taksówkami dla gości.
– Nie o to pytam. Konkretnie – burknął mocują się z guzikami koszuli. – Dalej, nie owijaj w bawełnę.
– Jak pan chce – rzekł asystent biorąc głęboki oddech. – Po dziesiątej, na koniec bankietu, oblał pan winem wiceprezydenta i dał mu po gębie. On rwał się do bicia, ale żona go odciągnęła. Potem śpiewał pan jakieś piosenki i kazał się rozbierać wicedyrektor zarządu zieleni miejskiej.
– Matko kochana. Widział to kardynał? Jakieś media?
– Większość gości dawno wyszła, ale pan biegał jak opętany z telefonem i wydzwaniał. Chciałem pana powstrzymać. Kierowca też, ale się nie udało. Pojawiła się grupa pana znajomych i poszliście razem do baru obok.
– A panna Justyna, sekretarka? Co z nią?
– Wyszła na początku bankietu. Po przemówieniach.
Asystent odetchnął, jakby opuszczał z ulgą wielki ciężar.
Milczeli przez chwilę. On w garniturze, bez butów. Chłopak z miną ucznia, przyłapanego w toalecie na paleniu papierosów.
– Jak wróciłem do ratusza?
– Z tą panią, z blondynką.
– Z jaką blondynką?
– Pod koniec bankietu przyniosła panu bukiet żonkili.
Spojrzał na wazon. – Co to za historia?
– Powiedziała, że kwiaty są symbolem nadziei i są od pana Karola.
– Dała kwiaty i….?
– Wyszła stąd dwie godziny temu.
Jezu, matko kochana, nigdy więcej. Znów Karol. Stróż, doradca, powiernik, przewodnik, bankier, wierzyciel w jednej osobie. Nie natarczywy, ale bezwzględny. Skurwysyn szepczący wąskimi jak sztylet ustami: „mnie to wystarczy, w sam raz”. Poznali się 5 lat temu, przed wyborami. Wtedy spadł mu z nieba. Majętny, ale na tyle dystyngowany i dyskretny, by bez moralnych oporów przyjąć jego ofertę pomocy. Nie wiedział, co bardziej cementuje ich relacje: jego własna determinacja, by utrzymać władzę i przeć do przodu, czy też przebiegłość, handlarski spryt Karola. Nie rozmawiali ze sobą wiele, to gwarantowało spokój i obopólny sukces. Unikali spotkań w miejscach publicznych. Nie była to jednak relacja bez skazy.
Z czasem rosło w nim rozgoryczenie, że będąc prezydentem trwał w pakcie, w którym przyrastał element jednostronnej perfidii. Z każdym łykiem samotnie pitej wódki powracało wspomnienie upokorzenia. Karol poklepujący go po policzku. Nie jeden raz. Pac, pac, pac. Spoconą dłonią. Ojcowski gest nonszalancji i dominacji. Zauważyła to jego sekretarka. Patrzyła z niedowierzaniem, które przeszło w rozbawienie. Powiedział mu wtedy, cedząc przez zęby, by nigdy tego więcej nie robił i żeby trzymał się od niego z daleka. „Nigdy” w jego życiu nie miało jednak większego znaczenia. Karol dobrze o tym wiedział, fundując mu kolejny urlop w tropikach. I tak przez kolejne lata urzędowania w ratuszu „w sam raz” uzbierało się wystarczająco dużo, by wybuchł skandal. Jakoś udało się tego uniknąć. Ich współpraca zakończyła się wraz z przegranymi wyborami. Już na ich finiszu, widząc co się święci, on zapadł się w sobie, zmarkotniał i powrócił do regularnego picia. A Karol jak gdyby nigdy nic, przesiadywał w rynku pod kawiarnianą markizą, sącząc aromatyczne espresso. Cmokał, wpatrując się w okoliczne kamienice, z których część należała do niego. “Cudne mamy miasto, cudne, nieprawdaż?”.
– Czy to już wszystko? Mogę odejść? – zapytał asystent.
Nie odpowiedział, podszedł do wazonu i wyciągnął spomiędzy kwiatów liścik. „Baw się dobrze. Zasłużyłeś, przyjacielu”. Poczuł w żołądku skurcz . Wyobraził sobie Karola rozwalonego w fotelu jak zerka na niego z ironicznym uśmiechem i mruży szpetne oczy.
– Wyrzuć te kwiaty i dopilnuj żeby zabrano stąd wszystkie kartony i zawieziono do mojego domu.
– Panie prezydencie, zapomniałem uprzedzić, że dzwoniła pana żona. Powiedziała, że nie będzie czekać i wyjeżdża.
Wróciły mdłości. Chciał zostać sam i położyć się na dywanie.
2017