To szczyt wszystkiego – lamentują obrońcy moralności. Boston Gay Men’s Chorus zaśpiewa, przepraszam, będzie deprawował dziś wieczorem we Wrocławiu. Już Narodowe Odrodzenie Polski zapowiada pikietę przez filharmonią. Sposobią się też ligowcy; przeoczyć taką okazję do burdy to byłaba niepowetowana strata, wszak jest się nie od parady strażnikiem narodowej (czytaj: heteroseksualnej) tożsamości.
Można się zastanawiać, czy wizyta seksualnie „niepoprawnych” śpiewaków – w kilka tygodni po warszawskich przepychankach – to tylko zbieg okoliczności, czy też świadoma kontestacja. Ironizuje, tak na prawdę koncert ten ani grzeje mnie, ani ziębi. Po prostu, chóralne popisy lubię od święta, a moją słabość do kilku arcydzieł i operowych dziwactw, tudzież suit i czegoś tam jeszcze, nie popartą kindersztubą melomana lepiej zbyć milczeniem.
Bostończycy jeżdżą z występami po świecie. U nas są po raz pierwszy i oby nie ostatni. Boję się zadymy, gdyż w świat pójdzie news o szowinistycznych i nietolerancyjnych Polakach. Na co to komu? Oczywiście występ bostońskiego chóru może być nie lada gratka, tak jak występ rozśpiewanych grubasów tudzież zwykłych blondynów, o ile rzeczywiście dają na scenie czadu…
Co do nazwy chóru, jest w niej coś ze świadomej przesady. Bowiem, jak ma się preferencja seksualna do twórczości? Czy książka, obraz, film, jakikolwiek owoc kreatywności i szczypty geniuszu, zyskuje na wartości tylko dlatego, że autor jest gejem lub heterykiem? Nie żebym się czepiał, ale zastępcze promowanie praw człowieka – poprzez nazwy, szyldy, etykiety – a nie istotę emancypacyjno-wolnościowych praktyk – trochę jest śmieszne. Wyobraźmy sobie Amnesty International jeżdżące po świecie jako trupa teatralna.
Mam taki swój prywatny przypadek z powyższymi dylematami. Ten przypadek nosi nazwę Anthony and the Jonhsons.
Można się zastanawiać, czy wizyta seksualnie „niepoprawnych” śpiewaków – w kilka tygodni po warszawskich przepychankach – to tylko zbieg okoliczności, czy też świadoma kontestacja. Ironizuje, tak na prawdę koncert ten ani grzeje mnie, ani ziębi. Po prostu, chóralne popisy lubię od święta, a moją słabość do kilku arcydzieł i operowych dziwactw, tudzież suit i czegoś tam jeszcze, nie popartą kindersztubą melomana lepiej zbyć milczeniem.
Bostończycy jeżdżą z występami po świecie. U nas są po raz pierwszy i oby nie ostatni. Boję się zadymy, gdyż w świat pójdzie news o szowinistycznych i nietolerancyjnych Polakach. Na co to komu? Oczywiście występ bostońskiego chóru może być nie lada gratka, tak jak występ rozśpiewanych grubasów tudzież zwykłych blondynów, o ile rzeczywiście dają na scenie czadu…
Co do nazwy chóru, jest w niej coś ze świadomej przesady. Bowiem, jak ma się preferencja seksualna do twórczości? Czy książka, obraz, film, jakikolwiek owoc kreatywności i szczypty geniuszu, zyskuje na wartości tylko dlatego, że autor jest gejem lub heterykiem? Nie żebym się czepiał, ale zastępcze promowanie praw człowieka – poprzez nazwy, szyldy, etykiety – a nie istotę emancypacyjno-wolnościowych praktyk – trochę jest śmieszne. Wyobraźmy sobie Amnesty International jeżdżące po świecie jako trupa teatralna.
Mam taki swój prywatny przypadek z powyższymi dylematami. Ten przypadek nosi nazwę Anthony and the Jonhsons.
Płyta ekscentrycznych Amerykanów wpadła mi w ręce przypadkiem. I od razu zachwyciłem się kilkoma piosenkami. Słucham ich niemal codziennie. Androgeniczny wokalista wyznający przejmującym głosem, że pragnie przeistoczyć się w kobietę. Wyśpiewane w wyjątkowy sposób marzenie. Jego marzenie nie moje, ale w swej formie piękne.