Za jaką przyczyną, wbrew doświadczeniom sąsiada z Zachodu, my uparcie nie potrafimy wybudować porządnej autostrady, wyremontować kolejowego dworca? – pyta szef Wall Street Journal i zaraz wyjaśnia: winna jest rozdętna i niedołężna administracja publiczna miotana personalnymi tajfunami. Jak owej zarazie zaradzić i uniknąć niechybnej kompromitacji podczas Euro 2012? Należy powołać działające w trybie pilnym sztaby złożone z ludzi pościąganych z różnych instytucji.
Mam wrażenie, że Marcin Piasecki zatrzymał się – całkiem opatrznie – w połowie drogi. Uniknął niewątpliwie idiotycznej konkluzji: Polsce potrzebny jest stan wyjątkowy. W jakim trybie i z jakiego nadania, jeśli nie grożąc karabinem, takie sztaby miałyby działać?
Po prawdzie, odpowiedzialną za nasze organizacyjne niedołęstwo nie jest administracja, lecz praktykowana sumiennie na poziomie codziennych relacji osobnicza zaradność nie wykraczająca poza troskę o własny interes. To, co znika za horyzontem zwanym „moje”, nie ma racji bytu. Angażować się w „coś mglistego”, sensu jest więc pozbawione.
Choćby takie typowe małomiasteczkowe doświadczenie: z wiosną mieszkanie posprzątane, a śmieci lądują w rowie, w krzakach, za płotem. A gospodarz? Zwyczajnie, zadowolony, że jest taki obrotny.
I właśnie tego typu zaradność sprowadzona do cwaniackiego zrywu, drogi na skróty, kombinowania, powiela nasza wszechwładna i wszechobecna administracja. Urzędnicy to przecież ludzie tacy sami jak my. Łączy nas mentalny trening ze szkoły, domu, z pracy, po którym odechciewa się planowania, strategii. Odechciewa się czegokolwiek, co wiąże się z przekonywaniem innych, że warto.