– komentuje na łamach „Gazety Wyborczej” Mirosław Czech. Do diaska, przecież niedawne głosowanie z krajowymi wyborami nie miało wiele wspólnego! Nie rozstrzygało o żadnych istotnych dla rodzimej polityki kwestiach. Oczywiście, kampanijna batalia była testem popularności. Ale dopiero w 2011 roku będą wybory do sejmu i senatu. To szmat czasu.
Na kilka majowo-czerwcowych tygodni politycy zjednoczyli się w manipulacyjnych staraniach, żeby wyborcom wmówić, że eurowybory to krajowa ustawka. Zagrali prymitywnie – podsycając emocje; dostrzegając w tym szansę na wyciągnięcie ludzi do urn. Raczej im się nie powiodło, frekwencja była niska. Za owe marketingowe starania partiom należy się solidne lanie od politycznych komentatorów.
Wiadomo dobrze, że nie posyłamy do Parlamentu Europejskiego harcowników, żeby załatwiali w Strasburgu lokalne porachunki. Polska B kontra Polska A, a kogo to w Brukseli obchodzi?
W tej kampanii na żadne, wykraczające poza lokalne sprawy pytanie, partie nawet się nie zająknęły. Przyjąć Turcję do UE? Co z Ukrainą i Białorusią? Czy tworzyć europejską armię? Itp, itd. Nic, zero, null.
Co więcej w najbanalniejszym wymiarze eurowybory okazały się spalonym testem: nie pozwoliły zweryfikować znajomości języków obcych kandydatów ani ich elementarnej wiedzy o UE.
W tej kampanii na żadne, wykraczające poza lokalne sprawy pytanie, partie nawet się nie zająknęły. Przyjąć Turcję do UE? Co z Ukrainą i Białorusią? Czy tworzyć europejską armię? Itp, itd. Nic, zero, null.
Co więcej w najbanalniejszym wymiarze eurowybory okazały się spalonym testem: nie pozwoliły zweryfikować znajomości języków obcych kandydatów ani ich elementarnej wiedzy o UE.