Shepard Fairey wiesza psy na „podsłuchującym” Baracku Obamie. Kiedyś na ścianach wieszano jego kultowe plakaty „Hope”, przestawiające zadumanego Obamę, wypatrującego lepszej przyszłości. Dziś Fairey od prezydenta się odcina; mówi o jego polityce, że napawa go obrzydzeniem. Ta deklaracja jawnej goryczy winna brzmieć jak memento adresowane do każdego artysty, któremu chodzi po głowie pomysł angażowania się – a zatem ryzykowania reputacją i twórczością – w doraźne, wyborcze spektakle, w których liczy się głównie – o naiwności – jak wielu wyborców uda się politykom owinąć wokół palca.
Polityka uprawiana przez Obamę nie wywołuje u mnie takich reakcji jak u Faireya, który od jednej skrajności popada w drugą. Obama jest prezydentem mocarstwa. A potęga zawsze rodzi pokusę arogancji i zachęca do instrumentalnego traktowania innych, zwłaszcza maluczkich. Także krajan. Prawda to jakże uniwersalna, nie mająca ani barw ideologicznych, ani nie ulegająca przedawnieniu.
Żeby była pełna jasność – istnieje duże prawdopodobieństwo, że nasza polska perspektywa w ogóle nie przecina się w żadnym punkcie z Obamowską, chyba że w kryzysowych sytuacjach o istnieniu naszego kraju przypomni mu któryś z doradców. Ale i tak będziemy postrzegani jako mniejsza część większej układanki. I jeszcze jedno: wielu polskich polityków, którzy znaleźliby się na jego miejscu oraz na miejscu dowolnego, innego prezydenta USA, zachowałoby się podobnie. Punkt siedzenia określa punkt widzenia. Koniec, kropka.
Swoją drogą, tak bardzo Obama mnie nie rozczarował. Bardziej za to rozczarowała mnie szacowana kapituła Pokojowej Nagrody Nobla. Z dzisiejszej perspektywy, uhonorowanie prezydenta wysyłającego z zabójczą misją drony, wygląda jak żart Jokera, którzy do lunchu, serwowanego członkom Noblowskiej Akademii wrzucił LSD.