Chwieje się rynek prasowy. Chwieją się giganci, tnąc zarobki i zatrudnienie. Gmach na ul. Czerskiej też w drgawkach. W ogóle cała medialna branża poddana jest niespotykanej presji. Nikt nie może być pewny dnia ani godziny: spada sprzedaż i ubywa odbiorców albo zachowują się tak nieprzewidywanie, że w łeb biorą z pozoru solidne biznesowe założenia stojące za medialnymi projektami. Jakby nie dość kłopotów, technologia zmienia czytelnicze upodobania: najpierw był komputer, teraz w natarciu są smartfony, zaraz się zacznie tabletowa mania. Co będzie dalej? Koło się zamyka, zaciska pętla na dziennikarskiej szyi.
Paru znakomitych redaktorów „Gazety Wyborczej” w minorowych nastrojach i blogowej manierze dzieli się spostrzeżeniami o trudnym dziennikarskim losie. Motyw przewodni: kasa. Utyskując na nieadekwatne gaże Staszewski utyskuje na wadliwy system, że nie pozwala mu brać udział w zagraniczym maratonie choć jest nagradzanym dziennikarzem prima sort i to z poważnej gazety. Orliński z wyżyn swojego wglądu w istotę „kapitalistycznego zła” konkluduje, zwracając do kolei po fachu: a nie mówiłem! Obaj usychają z tęsknoty za latami 90, kiedy mogli się poczuć jak pączki w maśle. To na prawdę jest kryzys, ale z dziennikarstwem nie ma wiele wspólnego.
Dziennikarstwo się nie kończy, ono ewoluuje; jak wszystko wokoło. Dziennikarstwo to nie skamielina, ani wiekopomne dzieło, któremu należny jest bezwarunkowy szacunek i atencja. Zmienia się jego formuła, sposoby dystrybucji treści, preferencje odbiorców. I nie jest wcale powiedziane, że przypisany zawodowi dziennikarza społeczny prestiż pozostanie niezmienny.
Jedno nie ulegnie zmianie – uniwersalna mantra: „kto, co, gdzie i kiedy, z jakich powodów lub przyczyn”. Jednakże wierność temu zaleceniu – choć jest fundamentem dziennikarskiej praktyki – w najmniejszym stopniu nie gwarantuje wysokich zarobków ani popularności. W poszukiwaniu takich fruktów należy udać się gdzie indziej. Ale o tym Staszewski powinien wiedzieć, gdy zaczynał pisać i nie myślał o „GW”.