Zmutowany „El Borbah”, którego upatrzyłem jako prezent dla zafiksowanego na punkcie komiksów kumpla, nigdy nie trafił w jego ręce. Za to ja „odleciałem” na na punkcie Charlesa Burnsa. Słowo „odlecieć” jest całkiem na miejscu: facet zrobił odlotową okładkę do „Brick by brick” Iggiego Popa. To dzięki niej – pośrednio – Burns trafił na nasze podwórko.
Dziś znów wpadłem w sieci na jego rysunki. Burns, który tkwi po uszy popkulturze, wyczarowuje z tej papki całkiem pokręcone „cuda”. Posiłkuje się undergroundową ironią i sarkazmem, i czarnym humorem. Jest mistrzem w kreowaniu surrealistycznych światów. Sięga często po czerń i biel – najlepiej oddają klimat psychozy, alienacji, zagrożenia. Choć odwoływanie się do tych skrajnych stanów bywa komiksową normą, Burns nie wpada w pułapkę taniego banału, adekwatnego dla poziomu dzieciaków, które na komiksach uczą się czytać.
Bywa, że śledząc losy cudacznych i odstręczających swą fizjonomią bohaterów, dochodzimy do całkiem trafnych spostrzeżeń. Nie chodzi o pobudzone farmakologicznie fantasmagorie, lecz refleksje dotyczące zła, samotności oraz obecności absurdu w naszym życiu.