Aczkolwiek w tym głodzie za polityką nie ma grama tęsknoty za rozpierduchą w stylu PiS i jego niesławnych partnerów. Jeszcze dziś czuję ulgę, że ta konserwatywna, reakcyjna, w sumie kanapowa, rewolta jest za nami.
Najzwyczajniej brakuje mi publicznych sporów o sprawy, o które kruszyć warto kopie: o edukację (czy studia winny być płatne?), o prawa seksualnych mniejszości (małżeństwa homoseksualne?), o pozycję Kościoła w państwie, o zasadność penalizacji zażywania narkotyków, o jednomandatowe okręgi wyborcze.
Tematów powiązanych wprost z modernizacją kraju jest wiele. I nie jest tak, że jej sukces zależy od tego, czy wykorzystamy Euro 2012. To infantylne uproszczenie, bo drogi, porty lotnicze i hotele nie decydują o modelu ustrojowym państwa.
A ja chciałbym wiedzieć, czy za parę lat bliżej będzie nam do liberalnej Holandii, socjalnej Skandynawii, czy zachowawczej Austrii.
Zresztą konflikty ideowe podtrzymują zaangażowanie w sprawy publiczne. Służą demokracji, utwierdzając obywatela w przekonaniu, iż procesy politycze są po części przejrzyste, a ważne decyzje nie zapadają za spuszczoną kurtyną, lecz są przedmiotem otwartych negocjacji.
Nie mogę pojąć, co sprawia, że słuszna skądinąd agonia populistycznych pieniaczy spod znaków LPR i Samoobrony, rozkład dychawicznego SLD i konanie PiS, oznacza zanik jakiejkolwiek politycznej i intelektualnej alternatywy dla konserwatywnej PO. Że partia Donalda Tuska takiego oponenta nie ma, to fakt niezaprzeczalny.