Czy gmina Wrocław ma narzędzia, aby dbać o przyrodę na terenach prywatnych? Ma ograniczone możliwości. Co gorsza, nie ma woli, aby podejmować działania sugerujące, że jej w ogóle na tym zależy.
Przedstawię wam taki biurokratyczny przypadek związany z terenami zielonymi przy Parku Świetlików we Wrocławiu. Są z nim związane trzy daty: 5 sierpnia, 10 października, 19 grudnia.
5 sierpnia Rada Osiedla Maślice przyjęła uchwałę z prośbą do prezydenta, aby skierował do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska pismo o objęcie nadzorem przyrodniczym inwestycji deweloperskich na terenach obok Parku Świetlików.
10 października Zarząd Zieleni Miejskiej przekazał pismo dalej.
19 grudnia Dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska odpowiedział Radzie Osiedla w imieniu prezydenta. Pięć miesięcy. Szmat czasu i jedno konkretne zdanie w długim dokumencie: „Prezydent Wrocławia nie ma podstaw prawnych do działania.”
Do tego dodano drobną sugestię – wplecioną w urzędniczą narrację – że prezydent skieruje zawiadomienia do organów ścigania, jeżeli zostaną „powzięte informacje” o łamaniu przepisów dotyczących ochrony przyrody. Ciekawy zwrot, bo zwykło się mówić, że powziąć to można zamiar albo inicjatywę. Swoją drogą, od kogo prezydent ma „powziąć informacje”? Straży miejskiej, a może przelatującego nad działkami bociana?
Z tym „powzięciem inicjatywy” – jak pokazuje dokument (umieściłem zdjęcia) – Urząd Miejski ma ogólnie problem, a dokument jest świadectwem strukturalnego marazmu. Język – z gruntu formalny – staje się narzędziem unikania odpowiedzialności. W piśmie roi się od fraz takich jak „kompensacja przyrodnicza” czy „warunki oszczędnego korzystania z terenu”. Nie są to słowa skierowane do ludzi – to automatyzm przelewania „ważnych treści” na papier. Taka zasłona dymna.
W rzeczywistości, gdy miasto mierzy się z wyzwaniami klimatycznymi i ekologicznymi, to taki język brzydko pachnie krętactwem i bezczynnością. Zamiast sprawnego komunikowania się z mieszkańcami urząd posługuje się precyzyjną maszyną do unikania interakcji i dialogu. Tak więc zamiast zaangażowania – podrzuca wykręty i deklaracje troski („należy podejmować działania mające na celu naprawienie szkód”).
Kiedy ochrona środowiska zostaje sprowadzona do cytowania przepisów i czekania na „powzięcie informacji o naruszeniach,” tracimy nie tylko przyrodę. Tracimy zaufanie do instytucji, które także powinny ją chronić.
Reasumując, pismo jest poprawne, a prezydent działa w ramach kompetencji określonych ustawami. Lecz zarazem jest dobitnym przykładem braku inicjatywy w poszukiwaniu alternatywnych rozwiązań. Pismo jest niczym alibi i ma charakter defensywny. Język sugeruje większe skupienie na formalnościach niż na szukaniu rozwiązań dla zgłoszonego problemu.
Wskazanie, że miasto nie ma narzędzi, aby efektywnie chronić przyrodę na terenach prywatnych, może być postrzegane jako wyraz niepełnej realizacji obowiązków samorządu wobec mieszkańców. A to już pytanie, czy na to się ze swoimi przedstawicielami umawiali wyborcy. I jeśli ktoś napisze, że moja tyrada ma charakter polityczny, winien uczciwie przyznać, że magistrat sam się o to prosił.