Artyści muszą mieć nieźle namieszane w głowach, inaczej: nie porywaliby się z motyką na słońce, nie darli kota z ludźmi, nie podejmowali straceńczych misji.
Świat sztuki – jak żaden inny – zaludniają szaleńcy, oryginały, pasjonaci, nadwrażliwcy i osoby narcystyczne. Z tej przyczyny w sztuce liczą się obsesje, nie dające spokoju porywy wyobraźni, intuicje oraz przeczucia. Cała ta chaotyczna i bogata materia wywlekana jest na zewnątrz i przerabiana. Artysta się od niej uwalnia – dla siebie i dla tych, którzy własne fascynacje i cienie trzymają głęboko ukryte – za słabi, aby pozwolić się im porwać i ponieść.
Sztuka to wyprawa w niebezpieczne rejony, nie dająca żadnej gwarancji, że wróci się z niej cało. Czasem po drodze czeka sława, częściej zastawiane przezeń pułapki. Nierzadko zabłąkany artysta pada ofiarą własnej próżności.
Piero Manzoni pakując własne gówno w konserwy być może miał na myśli protest przeciwko banalizacji sztuki albo kpinę z przypisywanej dziełom merkantylnej wartości. Dziś na tę niejednoznaczność mało kto zwraca uwagę, bo „Merda d’artista” używana jest przez krytyków głównie jako koronny argument, że współczesna sztuka gówno jest warta, za sprawą rozmaitych skandalistów i pozerów dawno zeszła na psy.
Jak wspomina Enrico Baj, członek grupy NO!art – Manzoni pod koniec życia opętańczo pracował, podróżował i pił. Znaleziono go martwego przed własnym studio. Zmarł z wyziębienia i przepicia.
Warte masę forsy puszki z gównem poddane nieuchronnemu procesowi korozji, ku utrapieniu kuratorów, wybuchają.