Żeby protestować trzeba obudzić w sobie emocje. Ale decydując się na akt obywatelskiego nieposłuszeństwa, trzeba emocji się wyzbyć. Liczy się gotowość do poniesienia konsekwencji za łamanie prawa i przy tym wyborze wytrwać.
Henry David Thoreau (1817-62) przez sześć lat unikał płacenia podatków. Gdy doszło do spotkania z poborcą, który nalegał na uregulowanie zaległości, Thoreau odmówił i trafił do więzienia. Wyciągnęła go stamtąd – wbrew jego woli – ciotka, która zapłaciła podatek.

Thoreau chciał w ten sposób zaprotestować wobec władzy, która postępowała niesłusznie: akceptowała niewolnictwo, prowadziła niesprawiedliwą wojnę z Meksykiem. Temu co, go motywowało nadał charakter uniwersalnych zaleceń i zawarł w eseju “O obywatelskim nieposłuszeństwie” (Civil Disobedience, 1849). Skromna publikacja nabrała rozgłosu po śmierci eseisty, motywując abolicjonistów do niepłacenia podatków. Pojęcie obywatelskiego nieposłuszeństwa i zbiór praktyk weszły do publicznego obiegu. Powoływali się nań obrońcy praw człowieka i ruchy demokratyczne na całym świecie. Powoływał się Martin Luther King i opozycjoniści w Europie Wschodniej.

Akt łamania prawa, podyktowany względami etycznymi i przekonaniem o niesłuszności tychże przepisów lub postanowień narzuconych przez państwo – choć wiąże się z ryzykiem poniesienia osobistych konsekwencji – daje szansę na zmianę lub uchylenia nieetycznego prawa. Im bardziej masowe akty, tym większe szanse na przełom. Ten przełom zawsze musi mieć wymiar etycznym. Stąd akcentowanie wyrzeczenia się przemocy.
Filozof John Rawls wiąże obywatelskie nieposłuszeństwo z postawą non violence oraz odwołaniem się do powszechnego poczucia sprawiedliwości. Politolog Christian Bay mówi o rozmyślnej niesubordynacji, która ma konkretny cel. Aktywista Per Herngren skupia się na kilku zasadniczych przesłankach: działanie jest publiczne i otwarte, pokojowe, wymierzone w nieetyczne prawo lub postanowienia władzy, wiąże się z gotowością do poniesienia konsekwencji, a przede wszystkim niesie ze sobą ważne przesłanie oraz szansę na dokonanie społecznej zmiany.
Polskie doświadczenia z obywatelskim nieposłuszeństwem to odległa przeszłość. Przez ostatnie 30 lat większość obywateli doświadczała zadowalającej stabilizacji. Warunki zapewniała liberalna demokracja. Zasadniczy wektor naszej aktywności był i jest nastawiony na indywidualny sukces. Powodowany niezgodą zryw i społeczna mobilizacja – uczestnictwo w proteście – nie są elementem zbiorowej tożsamości. Obrona Puszczy Białowieskiej, opór przeciwko budowie tamy w Czorsztynie lub wytyczeniu autostrady przez park krajobrazowy Góry Św. Anny to wyjątek – formacyjne doświadczenia dla środowiska obrońców przyrody. Nic więcej. Nie stanowią punktu odniesienia, a tym bardziej inspiracji, nawet dla tych, którzy dziś zaangażowani są w rozmaite grupy protestu. O akcjach ruchu Wolność i Pokój, polegających na paleniu książeczek wojskowych w proteście przeciwko powszechnemu poborowi, mało kto pamięta. Rolnicza Samoobrona, który wyniosła do władzy Andrzeja Leppera, została sprowadzona do roli partyjnej przystawki nadającej się tylko do konsumpcji. Tragiczny los jej lider to opowieść nie tyle o spełnieniu i sukcesie, co zmierzaniu ku upadkowi.
Zmistyfikowaliśmy sobie – na użytek autoafirmacji – solidarnościowy przełom, trzymając się wyobrażenia o wielomilionowym wybuchu i samoorganizacji, które obaliły komunę. Tamten wyjątkowy czas może dziś kojarzyć z epifanią. Jest powodem do dumy i przekonania o wyjątkowości polskiej historii i duszy. Intensywność zapisanego w pamięci wydarzenia, nie ma obecnie wymiaru politycznego. A próby nawiązania do tamtego okresu ocierają się czasem o karykaturę. Z jednej strony mamy uwznioślający i wspólnotowy mit, z drugiej jego zaprzeczenie, w postaci związkowej centrali realizującej partykularne cele i wspierającej konkretną partię. Można też powiedzieć, że choć Solidarność była jedna to przetrwała, rozparcelowana na tyle kawałków, ilu jest Polaków.
Dla młodej generacji przywołany tu ważny wątek z najnowszych dziejów wywołuje emocje na klasówce z historii. Ma mniejszą wagę niż spór o ekranizację Wiedźmina. Podczas protestów w obronie sądów konstatowano ze smutkiem nieobecność młodzieży. Fiasko antypisowskich protestów – animowanych przez legendarnych opozycjonistów – eksponuje wyrwę w zbiorowej tożsamości. Być może czujemy, że coś jest nie tak i wymaga to reakcji, ale nie potrafimy – jako zbiorowość – nadać tym odczuciom ram politycznej aktywności, wyobrażając siebie w roli protestujących. Nie mamy języka, gestów ani kulturowych narzędzi.
Liczne marsze, pikiety, manify, blokady układają się dobrze w kalendarzu, ale nie tworzą kumulującego się doświadczenia, które pozwala mówić o krystalizacji postaw i narastającej społecznej presji. Są oderwanymi od siebie epizodami społecznego oburzenia. Paradoks polega na tym, że choć wcale nie było ich mało, a niektóre miały dramatyczne przebieg, to wynoszone jest z ich głównie wrażenie nieskuteczności. Władza dalej robi swoje. Kolejny paradoks polskiej sytuacji polega na tym, że ta sama władze potyka się o własne nogi i jeśli coś ją osłabia to głównie wewnętrzne sprzeczności i konflikty. Przykład: spór z prezesem NIK.
Oglądałem internetowe relacje z sobotniego protestu przedsiębiorców w Warszawie. To był zapis ulicznego rozgardiaszu. Protestujący i policja odgrywali role nie do końca pewni, co robić i dokąd bieg zdarzeń ich zaprowadzi. Demonstrujący byli zdziwieni, że policja ich zatrzymuje, a policjanci mieli chyba spore wątpliwości, kogo łapać, więc np. legitymowali pojedyncze osoby idące z narodową flagą. Uliczny harmider utrwalany na zdjęciach i komórkowych filmach wideo lądował w necie. Doszło do zapętlenia rzeczywistości: demonstranci mogli podpatrywać siebie na youtubie w czasie rzeczywistym.
Specyfikę strajku przedsiębiorców oddają perypetie jego organizatora, kandydata na prezydenta Polski, Pawła Tanajno. W relacji na YT widziałem go w tłumie: jadł loda. Gdy z grupą dziennikarzy został otoczony przez policję trzymał w dłoni kubek kawy i był wyraźnie zdziwiony, że policja nie chce go wypuścić, choć on przecież chce wracać do domu. Koniec końców, został odprowadzony do radiowozu. Spędził 48 godzin w izbie zatrzymań. Policja chciała się upewnić, czy nie naruszył nietykalności cielesnej funkcjonariuszy.
W necie dało się zauważyć polaryzację stanowisk, podkreśloną inwektywami adresowanymi – w zależności od sympatii – do policji, władzy albo protestujących. Emocje były takie jakby Warszawę ogarnęły zamieszki. To uwolniło się nasze imaginarium żywiące się powidokami z przeszłości, kiedy na ulicach szalało zomo.
Czasem nie jest ważne to, co się dzieje naprawdę, lecz to z czym się kojarzy. Większość myśli o protestach mając w głowie telewizyjne migawki z zamieszek. Obawiamy się aktów przemocy i bezpośredniego zagrożenia. Patrzymy na obrazy płonących samochodów i rozbijanych bankomatów, na przykład w Paryża, z poczuciem ulgi, że u nas akty destrukcji są nie do pomyślenia. Zapominamy, że obrazy – na zasadach skandalu – są wyimkiem z rzeczywistości. Że brutalny radykalizm jest polityczności odpryskiem, elementem, a nie jej esencją lub głównym przejawem. Że skupiając się na tym, co skrajne, ulegamy paraliżowi i sami się ograniczamy jako obywatele.
W głośnej książce, na którą powołują się demokratyczni aktywiści, Gene Sharp (1928 – 2018) wymienia 200 metod walki bez przemocy. “Od dyktatury do demokracji. Drogi do wolności” to rodzaj biblii lub podręcznika. Skuteczność technik opisanych przez amerykańskiego teoretyka zasadza się na tezie, że jeśli ktoś odmawia posłuszeństwa i nie wykonuje rozkazów, władza przestaje istnieć. Państwo jest bowiem tylko wtedy skuteczne, jeśli może wyegzekwować posłuszeństwo. Koniec, kropka.
Sharp uważa, że władza nie jest monolitem, nie determinuje jej jednostkowe sprawstwo, a tym bardziej cech osobowościowe decydentów. Pewnie wyśmiałby powszechne w Polsce przekonanie o niebywałej skuteczności polityka mieszkającego w domku jednorodzinnym, pilnowanym przez policjantów.
W przypadku Sharpa nie można oddzielić biografii od tego, co pisał. Na początku lat 50, w czasie wojny w Korei, Sharp spędził 9 miesięcy w więzieniu za udział w proteście przeciwko poborowi do wojska. Miał korespondować na ten temat z Albertem Einsteinem, który napisał przedmowę do jego książki o Gandhim. Dalej robi się ciekawie: przez dwa lata studiował w Oslo razem z twórcą nurtu głębokiej ekologii Arne Næssem. To też ważna postać dla współczesnych ruchów obrony przyrody. Dalej jeszcze ciekawiej: w 1968 roku otrzymał tytuł dr filozofii teorii politycznej. Stypendium na prowadzenie badań zapewniła mu wojskowa agencja DARPA.
Z tym faktem wiązały się pewne kontrowersje, które pojawiły się pod koniec jego życia. Sharp był przestawiany przez krytyków jako człowiek wykorzystywany przez Waszyngton, który był zainteresowany umacnianiem amerykańskiej dominacji za pomocą rozmaitych narzędzi soft power.
Sharp sięga poza XIX wiek i obszar wyznaczony wpływami myśli Thoreau. Przywołuje fundatora francuskiej politycznej filozofii Estienne de La Boétie (XVI w.). To sędzia, pisarz i przyjaciel Montaigne’a. Orędownik uniwersalnego prawa do wolności. Estienne rozszerzył definicję tyrana z władcy na państwo. W nieopublikowanej za życie, lecz później powielanej i chętnie czytanej “Rozprawie o dobrowolnej niewoli” pisał o tyranie, że „unicestwi się sam, byleby tylko kraj nie chciał mu dłużej służyć. Nie chodzi o to, by czegoś go pozbawiać, ale by niczego mu nie dawać”. Od XVI w tej materii nic się nie zmieniło.

Na początku protestu jest niezgoda, oburzenie, gniew. Gdyby tylko chodziło o wyładowanie emocji, sprawa byłaby prosta. Aby jednak protest przyniósł skutek – bo zakładamy, że ma cel – kluczowa staje się metoda. Przekonaniu o słuszności swojej postawy towarzyszy gotowość do poniesienia kary. Ta indywidualna decyzja może być źródłem siły. Thoreau i Sharp nawiązywali do tego, czego sami doświadczyli i z tego czerpali przekonanie o trafności swoich myśli oraz wyborów.