Uznajmy, że kryzys jest właściwym stanem nowoczesności, tylko nie potrafimy się z tym faktem oswoić. Uparcie wypatrujemy na horyzoncie symptomów normalności, chwytając się każdej fatamorgany. Portem, do którego szczęśliwie przybyliśmy miał był porządek liberalno-demokratyczny. Fukuyama pisał o końcu historii. Z pojawieniem się internetu eksplodował technoutopizm. Miliony uwiodła wizja, że globalne narzędzie edukacji, informacji i emancypacji pomoże zaprowadzić demokratyczny ład w autorytarnie rządzonych krajach. Wszystko miało być w zglobalizowanym świecie osiągalne. Jednak żadna z tych wizji nie wpisała się na trwałe w tymczasowy porządek. Każda zmiana zostaje wyparta przez następne tąpnięcie, przesunięcie. Crisis is a new norm — czy nie brzmi to trafnie i modnie?
W Davos trwa coroczny globalny zlot gospodarczej śmietanki. Czerpiąc wiedzę z mediów można spekulować w jakim uczestnicy są nastroju, co zaprząta im głowy. Śledzeniu relacji winien towarzyszyć sceptycyzm, bowiem to, co przekazuje się z zachowaniem poufności (na ucho), różni się od przekazu adresowanego do otwartego audytorium. Ta dwoistość napędza dyplomację i rządzi procesami manipulowania opinią publiczną.
Relacje z Davos krążą wokół pełzającego kryzysu ekonomicznego, który może uderzyć mocniej niż ten w 2008 r., spowodowany załamaniem rynków finansowego i nieruchomości w Stanach Zjedoczonych. Niskie ceny ropy, ucieczka kapitału z rynków wschodzących, spowolnienie rozwoju gospodarczego w Chinach (pierwsze tak znaczące od 30 lat). Dorzućmy kryzys migracyjny, światowy terroryzm. Obrodziły powody do utyskiwań i trwogi.
Nasze krajowe perturbacje, widziane z globalnej perspektywy, wydają się mało istotne. Przykładajmy do swoich bolączek właściwą miarę, miarę prowincji, której nominalni włodarze co najwyżej irytują lub wprawiają w zdziwienie globalnych graczy.
W czasach dotkniętych nawracającymi turbulencjami, pozostaje radzić sobie jakoś z dyskomfortem. Są sposoby — zabawy czysto lingwistyczne, mające walor terapii.
Znamienna jest popularność słowa disruptive. Odnosi się ono do zmian z natury gwałtownych i nagłych. Disruptive technologies, tendencies, trends, economy… Warto to określenie przyswoić, tak jak wcześniej termin hacker. W istocie chodzi o to “coś”, co uniemożliwia normalne, przyjęte zachowanie i praktyki, wyrzuca poza utarte koleiny, czyni status quo dysfunkcjonalnym. A jednocześnie, koniec końców, przynosi pozytywną zmianę. Uff, udało się, wracamy na właściwy tor, tyle że jesteśmy np. bardziej nowocześni.
Czy znamy jakiegoś polskiego disruptor’a? Uznając temperaturę politycznych sporów za wskazówkę, niektórzy dostrzegliby potencjał określony mianem disruptive w poczynaniach lidera rządzącej partii. Jednak zdaniem oponentów PiS, owa partia cofa nas, a nie pcha do przodu, nie rozbija, lecz cementuje okowy archaicznych reguł i układów.
Disruptor wywraca porządek, wymusza reorientację, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi to wszystkim na dobre. Takie są oczekiwania. Owszem, czas pomiędzy wdrażaniem zmiany, a czerpaniem z niej owoców, okupiony bywa sporymi kosztami. Także frustracją. Określenie disruptor musi emanować pozytywną aurą. Niszczyć, aby stworzyć w to miejsce coś lepszego. Czy nie o to chodzi i czyż narzucanie tempa i nowych celów nie oznacza kontroli nad życiem?
Taavet Hinrikus is disrupter. Czytam o nim w artykule “Davos braces for an influx of digital disruptors”. Estończyk, związany kiedyś ze Skypem, dziś zamierza — wzorem tamtego doświadczenia — dokonać przełomu w metodach transferowania pieniędzy. W 2011 roku uruchomił serwis TransfeWise, w który zainwestował m.in. Richard Bronson. Takich serwisów jest coraz więcej: Robinhood, Stripe. Co oznaczają relacje peer-to-peer wdrożone na masową skalę w świecie finansów? Oznaczają kłopoty tradycyjnych banków, a więc bezpośrednio m.in. redukcję personelu. Skutek uboczny postępu.
Nie ma sfery odpornej na wstrząsy powodowane wdrażaniem technologicznych rozwiązań. Etos start-upów napędza aktywność młodych przedsiębiorców i zdominował myślenie o robieniu idealnego biznesu. Trudno zinwentaryzować i ocenić konsekwencje społeczne oraz kulturowy wpływ trendu. Stwierdzenie, że tak było zawsze: samochód zastąpił konia, kalkulator wyparł liczydło, dodaje zjawisku znamion naturalnego i oczywistego procesu. Ale prawdy o społecznych kosztach nie da się zamknąć w prostym zdaniu.
Zresztą wiele jest obszarów, w których straciliśmy kontrolę na zakresem przemian (lub w ogóle jej nie mieliśmy). Nie ogarniamy ich percepcyjnie i pojęciowo. Nie nadąża za nimi prawo.
Kto gromadzi o nas dane i nimi handluje? Do jakiego stopnia podlegamy nadzorowi firm oraz państw? — to tematy debat i mozolnego wypracowywania kompromisowych rozwiązań pomiędzy orędownikami wolności i prywatności, korporacjami oraz rządami. Gros internautów nie jest świadomy tego napięcia i sporu. Nie jest w ogóle świadom, że jest obiektem marketingowych i handlowych operacji o dwuznacznym charakterze. W zasadzie prawnie, kulturowo i mentalnie jesteśmy ciągle bezbronni i bezradni.
Polska leży na obrzeżach inicjowanych zmian, co nie znaczy, że nie zostanie przez nią dotknięta. Zbyt bliska jest perspektywa. Pocisk już wystrzelono, mamy sekundę aby uchylić głowę, ale i tak oberwiemy rykoszetem lub odłamkiem.
Skupię się na koniec na sferze automatyzacji i robotyzacji — trendach, które przemodelują gospodarcze i społeczne życie.
Przed spotkaniem w Davos opublikowano badania przeprowadzone na zlecenie Światowego Forum Ekonomicznego, z których wynika, że do 2020 roku zniknie ok. 5 mln miejsc pracy. To efekt postępu w badaniach nad sztuczną inteligencją, genetyką; efekt sięgania po nowe technologie.
Tally jest tego przykładem — to robot, którego zadaniem jest sprawdzanie stanu półek z produktami w dużych sklepach i magazynach. Jest bardziej niezawodny i wytrwały niż zwykły pracownik. Zapewni mniejszą przypadkowość w procedurach, od których zależą miliardowe dochody firm logistycznych, producentów i handlowców tracących pieniędze tylko dlatego, że klient nie znalazł na czas produktu, który wylądował na niewłaściwym segmencie lub produkt był przeterminowany.
“Robots will take over 45pc of all jobs in manufacturing and shave $9 trillion off labour costs within a decade, leaving great swathes of the global society on the historical scrap heap.” — pisze Ambrose Evans-Pritchard, publicysta “Daily Telegraph”, odnosząc się do 300-stronnicowego raportu Bank of America z końca tego zeszłego roku.
W Korei Południowej na 10 tysięcy pracowników przemysłowych przypada 440 robotów. Nieco mniej w Japonii i Niemczech. W Wielkiej Brytanii relacja wynosi 75 robotów na 10 tys. robotników. Średnia cena robota spawającego spadła w ciągu 10 lat z 182 tys. do 133 tys. dolarów. Od tendencji nie ma odwrotu. Dość powiedzieć, że robot nie ląduje na chorobowym, nie potrzebuje urlopu ani dodatkowej kasy za nadgodziny; pracodawca się nie zawaha, zatrudni maszynę w miejsce fizycznego pracownika.
Z raportu Bank of America wynika, że proces zastępowania człowieka przez roboty i automatyzację dotknie w Stanach nawet 50 procent zawodów. Dotyczy to także profesjonalistów świądczących usługi doradcze i finansowe, których zastąpią programy komputerowe.
Czuję się zdezorientowany. Spośród wszystkich trendów, scenariuszy, powszechna dezorientacja społecznych mas, którym sprzed oczu zniknęły nagle pewniki i drogowskazy wydaje się najbardziej prawdopodobna i rodzącą głębokie konsekwencje. Nie wiem, czy oswojenie się z tezą, że crisis is a new norm, pomoże ludziom złagodzić traumę.