Czy powstające na obrzeżach Wrocławia osiedla wzbogacają i zwielokratniają potencjał tego miasta? A może przeciwnie, są generatorem problemów, z którym, Wrocław, definiowany przez pryzmat budżetowych ograniczeń, będzie się zmagać przez kolejne lata?
Obserwuję od paru kilku lat ten sam smutny proces: kolejne nowe wille, szeregówki, apartamentowce, bloki, dokładane do chaotycznej mozaiki. Tak jest na wrocławskich Maślicach, które w kilka lat podwoiły liczbę mieszkańców. Nie mam poczucia, by otoczenie stawało się bardziej estetyczne (w ogólnym tego słowa znaczeniu), wzrastał komfort życia, a krajobraz i zasoby przyrodnicze zyskiwały na wartości, jako warunek tzw. „dobrej egzystencji i samopoczucia”.
To, co obserwuję to proces chaotycznej reorganizacji i modyfikacji otoczenia, którego siłą napędową jest proces urbanizacji, skomplikowany w swoich objawach, bo pozbawiony założeń i meta-języka, który wyjaśniałby obserwatorom i uczestnikom tego procesu jego znaczenie i skalę, a jednocześnie operowałby sankcjami na wypadek odstępstwa od urbanistycznych założeń.
Wrocław się nie rozbudowuje. Wrocław się rozlewa.
To, co w pierwszej kolejności wymaga uporządkowania to właśnie język. Nie jestem urbanistą i architektem, ale bacznie obserwuje to, co dzieje się wokoło i na poziomie przekazu dostrzegam źródło problemu.
W opisie zmian zachodzących we Wrocławiu – mam na myśli urząd – dominuje język sugerujący planowość, rozwój, konsekwencję i celowość. Wszystko idzie jak po sznurku, bezproblemowo, przynosząc pożądane i oczekiwane efekty. Wrocław się rozwija, mieszkańcy są zadowoleni, a deweloperzy liczą zyski. W takim opisie nie ma miejsca na pojęcia, które rozbijają spójność i jednoznaczność przekazu. Decyzja o sprzedaży działki pod budowę apartamentowca, opisanego w ładnym folderze, ma być ciągniem bezproblemowych decyzji skutkujących wzrostem satysfakcji wszystkich podmiotów w to zaagażowanych. To iluzja i grube nieporozumienie. Trwanie tej iluzji tylko pogłębia dotykające nas codziennie problemy związane z uciążliwym sąsiedztwem, brakiem terenów zielonych i wypoczynkowych, kłopotliwym przemieszczaniem się z domu do pracy i z powrotem. Rozrastanie się miasta nie jest zjawiskiem neutralnym i pozytywnym, zwłaszcza gdy ten proces jest nieuporządkowany. Udając na poziomie języka, że wszystko jest ok., uciekamy od odpowiedzialności, manipulujemy ludźmi.
Zebrałem spostrzeżenia w kilku punktów. Są rodzajem uwag sugerujących konieczność zmiany orientacji patrzenia na zjawisko urbanizacji.
1. Nieużytki, pustkowie – te eufemistyczne zwroty mówią nie tyle o charakterze opisywanej przestrzeni, co o naszym doń stosunku. Czasem maskują brak wiedzy. np. przyrodniczej. Czasem stanowią alibi wobec działań polegających na radykalnym przekształceniu obszaru.
Teren jest zawsze określony geograficznie, historycznie, społecznie i przyrodniczo. Zbiór jego atrybutów wykracza swoim znaczeniem poza plany zagospodarowania przestrzennego. Wektory naszego poruszania się po dowolnym obszarze muszą uwzględniać ową złożoność, która nierzadko zderza się z jednoznacznością celu inwestującego dewelopera. Rolą urzędu miejskiego jest tego rodzaju konflikt przewidzieć, ewnentualne skutki zderzenia minimalizować, zawsze kierując się długofalowamymi interesami miasta, obecnych i przyszłych mieszkańców.
2. Opisana powyżej złożoność obszaru jest potencjałem. Zabudowanie terenu nie jest obiektywną wartością samą w sobie, lecz wybraniem jednej z wielu opcji. Z punktu widzenia długofalowych interesów miasta należy uwzględniać inne potrzeby i cele.
3. Sprzedaż miejskich gruntów pod zabudowę powinna uruchamiać proces inwestowania w lokalną infrastrukturę. Sytuacja, gdy po zrealizowanej inwestycji deweloperskiej społeczność wnioskuje do urzędu o poprawę komunikacji lub lepszy dostęp do np. usług edukacyjnych, świadczy o błędach na poziomie podejmownia decyzji o sprzedaży gruntów. Kumulowanie się tego typu praktyk rodzi patologie powodujące konsekwencje dla zarządzania miastem i negatywne skutki dla miejskiego budżetu w następnych latach.
4. Nowe zamknięte osiedla są pozornie odrębnymi bytami, które funkcjonują w obrębie wyznaczonym przez płot (sic!). Jego mieszkańcy są de facto uczestnikami większej zbiorowości – mają dostęp do przestrzeni publicznej, usług, sieci. Te powiązania winna być dominantą porządkującą zewnętrzne relacje. Izolacja, separacja mówią nie tyle o potrzebie komfortu, co o próbach radzenia sobie z często wyimaginowanym zagrożeniem i brakiem bezpieczeństwa. Na poziomie nie tylko symbolicznym są dowodem problematyczności społecznym relacji. Należy temu przeciwdziałać.
W interesie społecznym jest budowanie poczucia przynależności i tożsamości uwzględniającej obowiązki i prawa dotyczące innych członków społeczności i otoczenia. To jest gwarantem ciągłości zbiorowości żyjącej na danym terenie. Z tego wynika dobro wspólne i indywidualna satysfakcja płynąca z przynależności do większej grupy.
5. Włączanie nowych mieszkańców do zbiorowości należałoby wzbogacić o walor symboliczny, który będzie uświadamiał wielowymiarowość zawiązywanych więzi w nowym miejscu zamieszkania. Poczucie przynależności jest zaprzeczeniem anonimowości i separacji. Powtórzę: przynależność warunkuje satysfakcję z życia.
6. Planowanie miasta i wynikające z tego decyzje, powinny skutkować umacnianiem kapitału społecznego.∗
P.S. Za modelowe osiedle uchodzą Nowe Żerniki, zainspirowane WUWĄ na Sępolnie. Na ile to miano jest zasłużone, okaże się za pewien czas, gdy osiedle zacznie w pełni funkcjonować. Inna ciekawa kwestia: jak owa modelowość ma się do reszty Wrocławia?