To polaroidowe zdjęcie wrzuciłem kiedyś na blipa. Za bardzo sugestywne i ponure, by zbyć je jednym spojrzeniem. To zdjęcie zrobił Dash Snow, nowojorski artysta. Fotografia nabrała profetycznej aury – parę dni temu Snow przedawkował heroinę. Miał prawie tyle lat co Basquiat, 27. Co za gorzka ironia i splot okoliczności. Krytycy będą się spierać, czy jego prace obroniłyby się same, gdyby w sukurs nie przyszły im popaprane, emanujące nihilistycznym blaskiem życie.
Snow – syn słynnych filantropów, kolekcjonerów, siostrzeniec Ummy Thuman – miał pisane życie playboya. Został hipsterem. Rzucił szkołę i mając 13 lat zajął się fotografią . Ćpał na potęgę i żył dziko, nie znając umiaru. Miał magnetyczną siłę przyciągania ludzi.
Sex, przemoc, kruchość życia – wokół tych obszarów koncentrowała się twórczość Snowa. Niektóre z obrazów – przywodzące na myśl spazmy kogoś, kto podsyca fobie prochami – malował spermą i moczem.
Czasem zaszywał się w swoim mieszkaniu, odcinał telefon, nie odbierał maili. Nocą ganiał po mieście z farbami. A zanim węszyli dziennikarze, zafascynowani tym brodatym, wytatuowanym facetem. Szukając sposobności by dopaść Snowa posługiwali się pośrednikami – bandą, z którą on malował, fotografował, imprezował. Nazywano ich dziećmi Warhola, doszukując się analogii z mistrzem pop artu i jego sławnej Factory.
Dwa lata temu „New York Magazine” poświęcił Snowowi kilka stron, w pierwszym zdaniu nadając mu miano downtown legend. Jak znam życie, pewnie tak zostanie.