Jest coś frapującego w kreśleniu alternatywnych wersji historii. Wyobraźmy więc sobie, że przenosimy Donalda Trumpa w lata 60. i stawiamy przed nim cel – przeprowadzenia amerykańskiego społeczeństwa od systemu segregacji rasowej do społeczeństwa pełni praw obywatelskich. Obstawiam, że skończyłoby się wojną domową.
To, z czym zmaga się obecny lokator Białego Domu nie jest niczym niezwykłym w historii Stanów. Niezwykłe jest to, jak Donald Trump na sytuację reaguje. Właśnie teraz, gdy to piszę, wokół Białego Domu rośnie metalowe ogrodzenie. Trudno o mocniejszy symbol pogłębiającej się izolacji i poczucia zagrożenia. Trump obiecał w 2015 roku zbudowanie muru na granicy z Meksykiem. Stawia płot w Waszyngtonie.
Barier nie stawiał, a raczej je obalał – mając do czynienia z większymi wyzwaniami – demokrata i prezydent Lyndon Johnson. Lata, w których przyszło mu rządzić to dekada wrzenia, protestów i rewolt. Dość powiedzieć, że Johnson został prezydentem nagle – przejął obowiązki zamordowanego prezydenta Kennedy’ego.
Johnson próbował gasić pożary i wprowadzać społeczne zmiany na wielką skalę. Marzył o reformach, które przemodelują i scalą na nowo głęboko podzielone społeczeństwo. Gdy Trump powtarzał Make America Great Again, odwołując się do tęsknoty za idealizowaną przeszłością, Johnson kreślił gospodarczy program The Great Society. Pod tym hasłem wcielał w życie pakiet ustaw obejmujących prawa obywatelskie, reformujących system edukacji i służbę zdrowia oraz kładący nacisk na walkę z ubóstwem. Johnson chciał znieść rozróżnienie między białym i czarnoskórym obywatelem. W pierwszym roku jego prezydentury ostatecznie położono kres segregacji rasowej. W lipcu 1964 roku Kongres przyjął ustawę o prawach obywatelskich, której projekt opracował rok wcześniej prezydent Kennedy.
Przez ten cały okres społeczność czarnych nie była zgodna co do metod walki o swoje prawa. Pastor Martin Luther King stawiał na kampanie obywatelskiego i pokojowego nieposłuszeństwa oraz masowej mobilizacji. Malcolm X szukał inspiracji w ruchach rewolucyjnych. Czarne Pantery, które działały do połowy lat 80, określały się jako formacja samoobrony, opowiadająca się za czarnych separatyzmem.
To, co wydarzyło się latem 1967 roku – w porównaniu z obecnymi wydarzeniami – było krwawsze, intensywniejsze, rozciągnięte w czasie. Stąd określenie Long Hot Summer of 67. W wielu miastach doszło do masowych protestów Afroamerykanów. Płonęły domy, demolowano budynki. Dziesiątki osób straciło w życie. O eskalację oskarżano policję, przypisując jej działanie z premedytacją i wbrew prawu.
W czasie największych protestów, do których doszło w Detroit, prezydent Johnson powołał komisję, która miała poszukać odpowiedzi na pytania:
„What happened? Why did it happen? What can be done to prevent it from happening again and again?
Na czele komisji stanął gubernator Illinois Otto Kerner Jr. Pisał on w listach do prezydenta, że koniecznie należy zwiększyć udział czarnoskórych oficerów w US Army. Nalegał on również, by policja była lepiej szkolona i wyposażona w nowocześniejsze środki łączności.
Komisja Kernera skupiła się na problemach społecznych. Zawarto w raporcie spostrzeżenie, które dla wielu Amerykanów było oczywiste, ale politycznie nie do przyjęcia: Ameryka jest podzielona na dwa społeczeństwa – białych i czarnych. Afroamerykanie żyją w ubóstwie na źle zarządzanych osiedlach, pozbawieni dostępu do szkół i służby zdrowia. Władze miejskie nie zapewniają im tego samego standardu usług komunalnych jakie oferują białym, mieszkającym w lepszych dzielnicach.
Raport wskazywał więc na konieczność poprawy warunków mieszkaniowych i m.in. reformę systemu edukacji. Praca nad dokumentem trwała kilka miesięcy i wiązała się z tak dużym zainteresowaniem opinii publicznej, że po opublikowaniu dokument rozszedł się w milionach egzemplarzy. Johnson żył jednak wówczas wojną w Wietnamie. Co innego zaprzątało mu głowę; raport wylądował w szufladzie. W kolejnym roku (1968) prezydent rozszerzył przełomowy zbiór praw obywatelskich z 1964 roku. Katalizatorem zmian były przede wszystkim największe zamieszki w historii USA zwane King Assassination Riot (wywołane w reakcji na zamordowanie słynnego pastora). Informowany o niepokojach społecznych Johnson miał zareagować:
„What did you expect? I don’t know why we’re so surprised. When you put your foot on a man’s neck and hold him down for three hundred years, and then you let him up, what’s he going to do? He’s going to knock your block off.”
W Waszyngtonie powstał Fair Housing Act – przepisy m.in. zakazujące dyskryminacji na rynku mieszkaniowym ze względu na pochodzenie, rasę, płeć i wyznanie. To był gest w stronę ubogich Afroamerykanów i innych mniejszości.
Porównanie Trumpa i Johnsona jest zderzeniem dwóch formatów i osobowości. Trump to wychowanek mediów i spadkobierca fortuny. Johnson walczył w II wojnie światowej. Trump wyróżnił się jako telewizyjna persona. Johnson ma na koncie osiągnięcia w polityce wewnętrznej: powołał do życia np. departament mieszkalnictwa i rozwoju miast. Zajął się ochroną środowiska. Wypomina mu się katastrofalne błędy w polityce zagranicznej, które ciągną się za Ameryką jako trauma przegranej wojny w Wietnamie.
Gdyby Donald Trump był prezydentem podczas Long Hot Summer of 1967, być może doprowadziłby do eskalacji napięcia. To najbardziej prawdopodobny scenariusz. Jego aktywność w ostatnich dniach sprowadziła się do sesji fotograficznej przed kościołem nieopodal Białego Domu. Sfotografował się z Biblią w dłoni. Aby to umożliwić, policja i agenci Secret Service usunęli – za pomocą gazu i pałek – demonstrantów zgromadzonych w pobliskim parku.
Jak zapamiętamy obrazy z ulic amerykańskich miast, przez które przetacza się rewolta spowodowana śmiercią George Floyda? Na pewno nie są to największe zamieszki w historii Stanów, choć ich znaczenia nie można bagatelizować. W listopadzie Amerykanie wybiorą prezydenta, więc stawka i emocje są ogromne. Trump marzy o reelekcji, lecz jest w swoich poczynaniach gwałtowny i nieprzewidywalny, co dynamizuje sytuację i nasila kryzys. Najchętniej wysłałby armię na ulice. Trump powinien gasić pożar, a go roznieca. Sekunduje mu sekretarz obrony, który zasugerował gubernatorom, aby traktowali miasta jako pole bitewne. Mają na nich dominować. To wszystko spotyka się z otwartą krytyką osób z jego obozu. Były sekretarz obrony, generał James Mattis, wprost Trumpa obsztorcował, zarzucając mu że skłóca naród i szarga konstytucję.
O przywództwie Trumpa mówi się, że jest jałowe i pozbawione treści. Państwo pod jego rządami dryfuje. George Packer zestawiając na łamach The Atlantic obu prezydentów sugeruje, że na miejscu Trumpa Johnson wystąpiłby w telewizyjnym orędziu do narodu. Próbowałby uspokoić obywateli, odwołując się do wspólnej tożsamości i demokracji. Trump natomiast przypomina upadającego autokratę, który przywykł demonstrować tylko siłę i zdecydowanie. W arsenale ma niewyczepane pokłady irytacji. To ona jest głównym akordem jego prezydentury. Oby końcowym.