Social media to nie plac zabaw. Tam toczy się rywalizacja. Walczy o wpływy i zabiega o interesy. Zwłaszcza w momentach politycznego przesilenia, a do takich należy kampania wyborcza – mobilizuje się zwolenników, inicjuje ofensywy i akcje odwetowe. Sięga po narzędzia atrakcyjne i nowe. Propagandowe triki są stare, sprawdzone. I mało zawodne.
Na początek zastrzeżenie: nie interesuje mnie indywidualna perspektywa, w której liczy się przyjemność z prowadzenia konta na Twitterze lub Facebooku. Interesuje mnie moment, kiedy wokół konkretnego przekazu gromadzą się ludzie. Kiedy komunikat nabiera rozpędu, roznosi się dookoła niczym wirus i dosięga innych. Owszem, warto się zastanawiać nad jednostkowymi intencjami, ale ważniejsza jest mechanika zdarzeń. Social media są pasem transmisyjny, na który można wrzucić i rozparcelować dowolną rzecz. Włączenie z gównem.
Każdy propagandysta zgodzi się co do tego, że przekaz – aby dotarł do największej liczby osób – musi być prosty i dosadny. Powinien korespondować z odczuciami odbiorcy, tak by ten uznał go za swój. Przekaz musi być łatwo przyswajalny: nie trawisz go w głowie. On w głowie eksploduje. Stąd bierze się jego siła i stąd wynika przekonanie, że należy go powielać.
Opisując przypadki dezinformacji Facebook sięga – na swój użytek – po określenie information operations. Zwrot odsyła do skojarzeń z kampanią militarną. To dobry trop. Pierwszy z brzegu i całkiem świeży przykład kampanii to działania Glavsetu, rosyjskiej agencji AII (Agentstvo Internet-Issledovaniy, The Internet Research Agency). Jej pracownicy zakładali fałszywe konta na serwisach społecznościowych i forach, promując, w zakamuflowany sposób, moskiewskie spojrzenia na sprawy międzynarodowe (np. konflikty na Bliskim Wschodzie, wojna na Ukrainie). Amerykańskie władze oskarżyły Glavset o dezinformowanie opinii publicznej w czasie kampanii i wyboru prezydenta USA w 2016 roku.
Wprowadzać w błąd, antagonizować i dyskredytować, podważać zaufania, wzbudzać nienawiść, uniemożliwiać prowadzenia rzeczowej dyskusji – o takich manipulacyjnych celach wspominają Peter Pomerantsev i Michael Weiss w “The menace of unreality: How the Kremlin weaponizes information, culture and money.” (Institute of Modern Russia, New York, 2014).
Definicję dezinformacji znajdziemy w “Wielkiej Radzieckiej Encyklopedii” z 1952 roku. O wykorzystaniu „wolnej” zachodniej prasy do zadań propagandowych pisał i mówił Lenin. W 1923 roku w GPU (następca CzeKa) powołano departament do spraw dezinformatsiji. W zwyczaju było branie na “celownik” dziennikarzy, którymi manipulowano za pomocą “przecieków” i informacji z “dobrego” anonimowego źródła. O tym metodach pisał z kolei w “The KGB and Soviet Disinformation: An Insider’s View” były pracownik czechosłowackich służb Ladislav Bittman (uciekł na Zachód w 1968 roku).
Krążąca po świecie informacja o tym, jakoby HIV i epidemia AIDS były dziełem Amerykanów, pracujących nad bronią biologiczną, to w istocie sprawka KGB. W ramach operacji „Infektion” podrzucono wydawanej w Indiach gazecie “Patriot” list anonimowego amerykańskiego naukowcy. Na postawie “rewelacji” napisano demaskacyjny artykuł. Komunikat był prosty: Indiom grozi epidemia AIDS wywołana przez Stany.
Dziś nie potrzebujemy anonimów. Wystarczą posty wysyłane – w skoordynowany sposób – z anonimowych, fałszywych kont. Kont często obsługiwanych “taśmowo” przed jedną osobę, aczkolwiek musi ona polegać na “wsparciu” tych, którzy, nieświadomi manipulacji, idą w sukurs agitatorom i pchają posty dalej. Wirtuozeria tych poczynań polega na umiejętnym motywowaniu “pomocników”. Trzeba ich utwierdzić w przekonaniu, że to, co robią jest słuszne, potrzebne lub cool. Cel i poczucie przynależności do grupy też są ważne. Pomocna jest satysfakcja, wynikająca z brania udziału w czymś istotnym. Głupich w internecie nie brakuje, jak zauważył Stanisław Lem, reagując tym prostym stwierdzeniem na prędkość z jaką rozchodzą się po sieci bzdury, kłamstwa i przeinaczenia.
Twitter zaskakuje mnogością dziwnych na pierwszy rzut oka powiązań, pomiędzy rozmaitymi niszowymi grupami. Antyszczepionkowcy, denialiści klimatyczni, wyznawcy QAnona, skrajna prawica, poszukiwacze spisków i przeciwnicy rządu światowego. Są nastrojeni na wyszukiwanie fringe’owych treści. Swoją odrębność traktują niczym odznakę przypięta do munduru. Wspólnym mianownikiem – przy dużej rozpiętości poglądów i różnic – jest pryncypialne, dogmatyczne nastawienie, które zawęża pole autorefleksji. To mgławicowe, rozsiane po różnych zakątkach netu grono, jest podatne na sterowanie i manipulację. Paradoks polega na tym, że być może to manipulowani przymykają oko na niecne praktyki. Nie bawią się w niuanse, wychodząc z założenie, że wszystko, co przemawia na korzyść ich racji, nawet kłamstwo, jest przydatne.
Przykład Rosji nie wyczerpuje tematu. Znany i opisywany fenomen astroturfingu dotyczy 50 Cent Army. Nazwa nawiązuje do kwoty, którą miał otrzymywać autor internetowego wpis przychylnego chińskiej partii komunistycznej. Niedawno Twitter zlikwidował 170 tys. kont, które atakowały i dyskredytowały uczestników protestów w Hongkongu oraz brały udział w kampanii wymierzonej w USA. Warto zapoznać się z tą listą. Astroturfing nie ogranicza się bowiem do Chin.
Odrębny temat to machina propagandowa III Rzeszy. Totalna propaganda poprzedziła wojnę totalną, zapewniając Hitlerowi poparcie niemieckich mas. To nie było tylko dzieło Josepha Goebbelsa, ministra propagandy i oświecenie publicznego. Otóż każda formacja NSDAP (oraz państwowa instytucja) miała swój organ propagandowy. Nierzadko dochodziło między nimi do rywalizacji. Gdy Goebbels postanowił scalić wszystkie stacje radiowe pod jednym centralnym szyldem, wywołało to sprzeciw Hermanna Göringa, przeczulonego na punkcie autonomii Prus, którymi zarządzał.
Ciekawy i mało obecny w historycznych omówieniach wątek dotyczy Reich Ring czyli Reichsring für nationalsozialistische Propaganda und Volksaufklärung. To sieć rozmaitych małych organizacji, począwszy od weteranów I wojny światowej, a skończywszy na działkowcach i gospodyniach domowych. Reich Ring prowadziła agitacją na lokalnym poziomie: bazując na nieformalnych sąsiedzkich więziach i relacjach. Unikano partyjnego szyldu i żargonu. Tam, gdzie nie docierała NSDAP, z założenia miał być obecny RR. Dzień Matki, szkolna zabawa lub potańcówka, święto piwa. Kluczowe było kreowanie nastrojów, umacnianie i propagowanie ideologicznego przekazu. Klęska pod Stalingradem sprawiła, że skupiono się na tępieniu defetyzmu i tłamszenie krytyki. Im bliżej było końca wojny, tym propaganda stawała się coraz bardziej toporna i nieskuteczna.
Goebbels mawiał, że podstawą skutecznej władzy jest propaganda słowna. Człowiek poddany jej oddziaływaniu musi być jej wpływu nieświadomy. Wówczas propaganda działa. NSDAP powołała do życia Reichsredner – elitarny korpus mówców. Szkolono ich m.in. w Rednerschule, korespondencyjnej szkole założonej przez Fritza Reinharda w latach 20. Do 1933 roku NSDAP wyedukowało 6 tys. agitatorów/oratorów. Biuro szkoły mieściło się w Herrsching am Ammersee nieopodal Monachium. Skromny zespół pracował m.in. nad maksymami, które potem umieszczano w partyjnych publikacjach i używano na zlotach NSDAP. Na zaliczenie 4-miesięcznego kursu student miał przygotować dwugodzinną mowę i wygłosić ją bez pomocy notatek. Pierwszą publiczną mowę poprzedzał 100 godzinny trening. Szczególną wagę przykładano do rekrutacji osób pochodzących z terenów wiejskich. W 1929 roku Hitler oficjalnie uznał szkołę za partyjną i nadał jej nazwę Rednerschule der NSDAP. Reinhard szkolił, Goebbels nagradzał absolwentów i przyznawał im licencje.
Co ciekawe, socjalistyczna SPD prowadziła podobną szkołę do I wojny światowej. Miała 203 absolwentów. Mając do dyspozycji zdyscyplinowanych mówców NSDAP prowadziła zakrojone na szeroką skalę kampanie. W 1930 roku berlińska policja zwróciła uwagę na rosnącą aktywność i wpływ faszystowskich agitatorów. „Nie ma dnia bez agitacyjnego spotkania w najbardziej zapadłej dziurze.”
Takich zapadłych dziur nie brakuje w internecie. Miejsc, które nie umykają uwadze. Niezliczone, rozmaite prywatne grupy, pozornie hobbystyczne lecz mocno zideologizowane strony na Facebooku, anonimowe i prześmiewcze profile na Twitterze. Warunki są inne, ale człowiek jest taki sam. Ludzkie potrzeby, oczekiwania, ułomności – to na czym żerują propagandyści – są niezmienne. Obawiam się, że Goebbels miałby dzisiaj miliony followersów na Twitterze. Followersów wsłuchanych w to, co ma do przekazania, dla beki, z ciekawości i głębokiej fascynacji.